Aktualności

  • Kensy dla weszlo.com: Miłość do klubu pozostała!

- Miłość do klubu pozostała! Gdyby wtedy Pogoń się do mnie zwróciła o pomoc, to prawdopodobnie bym ją objął. Do dzisiaj zresztą śledzę, jak sobie klub radzi. Często porównuję tę obecną Pogoń do naszej Pogoni. Kiedy drużyna była na fotelu lidera, to apelowałem, żeby zawodnicy zaczęli wierzyć w końcowy sukces. Trzeba było otwarcie mówić o mistrzostwie Polski - mówi w rozmowie z weszlo.com były zawodnik Dumy Pomorza - Adam Kensy. Poniżej fragment i link do całej, fenomenalnej rozmowy!


Był pan trochę boiskowym showmanem?

Moje kiwki, obroty, dryblingi – potrafiłem to robić i ludziom się to bardzo podobało, zapamiętali mnie z tego. Ale moim podstawowym atutem było ostatnie podanie. Kiedy Marek Leśniak został królem strzelców w 1987 roku, bardzo wiele goli zdobył właśnie po moich celnych dograniach. Wiedziałem, gdzie on pobiegnie. Wiedziałem, kiedy wystartuje. To wyczucie było moją największą siłą. No i potrafiłem prowadzić grę zespołu. Przyspieszać, zwalniać tempo, przerzucać ciężar gry z jednej strony boiska na drugą. Umiałem rozgrywać akcję.

Lecz w seniorskiej reprezentacji wielkiej kariery pan nie zrobił. Stanęło na trzech oficjalnych występach w eliminacjach do mistrzostw Europy 1984. Ani jednego spotkania nie udało się zwyciężyć. Jest niedosyt?

Oczywiście. Gdybym był zawodnikiem Górnika Zabrze, to miałbym tych występów na koncie pięćdziesiąt. Najgorsze było to, że nie rozumiałem, dlaczego zostałem od reprezentacji odsunięty. W 1983 roku zagrałem dwa razy przeciwko Związkowi Radzieckiego i raz przeciwko Portugalii. W podsumowaniu roku trener Antoni Piechniczek wymienił czterech zawodników, którzy – jego zdaniem – zdali egzamin. Młynarczyk, Boniek, Smolarek i Kensy. Ten wywiad ukazał się zimą. I już nigdy więcej nie zostałem powołany do kadry. Skreślono mnie. Tego nie potrafię zrozumieć do dzisiaj. Chętnie bym się o to Piechniczka zapytał, bo on już nigdy się ze mną nie skontaktował. Jak można publicznie powiedzieć, że czterech zawodników się sprawdziło, a jednego z nich już nigdy więcej nie powołać do kadry?

Może zmienił zdanie.

Zrozumiałbym, gdyby Piechniczek powiedział coś takiego po jakimś meczu, ale to był wywiad podsumowujący rok. Refleksje przedstawione na zimo. Mam o to do trenera wielki żal. Dlaczego akurat ja zostałem kozłem ofiarnym? Nie mam pojęcia.

Może miał pan kłopoty, żeby odnaleźć się w zespole? Jakkolwiek spojrzeć, dołączył pan do ekipy medalistów mundialu.

Nie, z tym absolutnie problemu nie miałem. Większość tych zawodników doskonale znałem. Zbyszka jeszcze z czasów bydgoskich, z innymi reprezentantami rywalizowałem przez całe lata w lidze. Miałem poczucie, że mnie szanują za umiejętności, więc przyjęty w szatni zostałem dobrze i szybko się w zespole zadomowiłem.

W 1987 roku odszedł pan do ligi austriackiej. Wyprawa typowo zarobkowa?

Wiadomo – chodziło o to, żeby się ustawić w życiu. Coś zobaczyć. Byłem już po trzydziestce, kolana tak naprawdę już wtedy miałem zupełnie zużyte. Kiedy zgłosił się po mnie LASK Linz, postanowiłem spróbować swoich sił, bo wiedziałem, że to już ostatni dzwonek. Podpisałem kontrakt na półtora roku. Zacząłem się na własną rękę uczyć języka, po kilku miesiącach zostałem nawet kapitanem zespołu. Kiedy przyszedłem do LASK-u, klub był na przedostatnim miejscu w tabeli. Sezon zakończyliśmy awansem do europejskich pucharów. Wygrywaliśmy wszystko, start w Austrii miałem fenomenalny. Choć wtedy jeszcze w ogóle nie planowałem, że pozostanę w Austrii na stałe. Chciałem wyjechać na jakiś czas. Tym bardziej że w Polsce strasznie mnie nachodziła Służba Bezpieczeństwa. Nieprzyjemne czasy.

Miał pan na pieńku z SB?

Chcieli, żebym zapisał się do partii, tak jak kiedyś Tomaszewski. Żeby pokazać ludziom: „Patrzcie – Kensy jest z nami”. Gnoje nachodzili mnie i moją rodzinę. Nie wiem, może miałem na kogoś kapować? Strasznie utrudniali mi życie, choć trzymałem się przecież daleko od polityki. Nie miałem zamiaru się na nic zgadzać, nawet dla świętego spokoju. A w pewnym momencie zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Zaczęły się małe szantaże, różne dziwne aluzje. Po latach dowiedziałem się naprawdę strasznych rzeczy – agenci wkręcali się nawet na imprezy, które organizowaliśmy w domu. Udawali partnerów naszych znajomych. A co ja niby miałem do ukrycia, żeby mnie tak nękać? Chciałem się od  tego uwolnić. To mnie przekonało, że wyjazd do Austrii będzie dobrym pomysłem.

Po dwóch latach pobytu w Austrii musiałem zmienić paszport. W Polsce robiono mi wokół tego wielkie problemy. Mimo że kontrakt miałem oficjalny, wszystko było w papierach jak należy. Ciągle komuś coś nie pasowało. A to zdjęcie złe, a to coś innego. W końcu uznaliśmy z żoną, że trzeba podjąć jakieś decyzje, bo po co wracać do Polski, skoro tam robią nam takie utrudnienia. Przyjęliśmy austriackie obywatelstwo. Dzieciaki poszły do szkoły w Austrii. No i tak już zostało.

Ciężko było?

Powiem szczerze, że przystosowanie się do życia w Austrii było dość łatwe. Mieliśmy austriackich znajomych, języka uczyliśmy się z gazet i telewizji. Szybko się zadomowiliśmy w Linzu. Tym bardziej, że zostałem gwiazdą zespołu, więc miejscowi pomagali mi jak tylko potrafili.

Podam przykład – prezydent, który ściągnął mnie do LASK, ulokował mnie i moją rodzinę w pięknym, czteropokojowym mieszkaniu. Kiedy skończyłem karierę, pozwolił mi w tym mieszkaniu zostać. Aż w końcu zadzwonił do mnie i mówi: „Panie Kensy, niech pan weźmie małżonkę i mnie odwiedzi”. Pojechaliśmy do niego. Okazało się, że… przepisał to mieszkanie na nas. Trafiliśmy na naprawdę fantastycznych ludzi. Trzeba się było po prostu przebić i wyzbyć kompleksów. Całe życie nam tym polega. Jak przeprowadzałem się z Białośliwia do Nakła to też mi się wydawało, że trafiam do wielkiego świata. Bałem się wejść do klasy w szkole. Trzeba się przełamać.

Pan chyba podczas kariery mocno się kierował względami rodzinnymi?

Zdecydowanie. Zawsze miałem taką ambicję, żeby po zakończeniu kariery założyć jakąś firmę i mieć ustabilizowane życie. W Szczecinie z małżonką założyliśmy nawet butik z jeansami i nawet nieźle nam to wychodziło. Później chcieliśmy rozwinąć naszą firmę, ale po wyjeździe do Austrii zostałem oszukany przez wspólnika, który został w Szczecinie. Wtedy postanowiliśmy przenieść naszą działalność do Linzu. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Firma działa do dzisiaj, utrzymujemy się z niej. Mogłem sobie nawet pozwolić na to, żeby skończyć z trenerką. Mam licencję UEFA Pro, ale od roku nie prowadziłem żadnego zespołu. Chciałem troszkę odpocząć, trochę inaczej pożyć. Mieć czas, żeby z małżonką zjeść w spokoju kolację. Czas człowiekowi szybko w życiu ucieka. A jak się naprawdę żyje piłką, to nigdy na pół gwizdka, tylko zawsze od rana do wieczora.

Jako trener prowadził pan głównie klub z niższych lig w Austrii. Nie kusiło, żeby spróbować się w Polsce?

Myślałem o tym, ale był jeden problem – co z firmą? To rodzinny interes. Upadłby, gdybyśmy wyjechali z Linzu. Znajomi mi to odradzali. Mówili: „Adam, masz ułożone życie w Austrii. W Polsce trenerów się zwalnia co pół roku. Po co ci to?”. Muszę powiedzieć, że przekonał mnie ten argument. W piłce trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Uznałem, że nie warto ryzykować. Przynajmniej dzisiaj mogę spokojnie spać i możemy jako rodzina spokojnie żyć. Trenerów się nie szanuje.

Pana ostatni występ był symboliczny – 2007 roku i mecz rozegrany w barwach klubu nazwanego Pogoń Nowa Szczecin.

Miłość do klubu pozostała! Gdyby wtedy Pogoń się do mnie zwróciła o pomoc, to prawdopodobnie bym ją objął. Do dzisiaj zresztą śledzę, jak sobie klub radzi. Często porównuję tę obecną Pogoń do naszej Pogoni. Kiedy drużyna była na fotelu lidera, to apelowałem, żeby zawodnicy zaczęli wierzyć w końcowy sukces. Trzeba było otwarcie mówić o mistrzostwie Polski. Trenerzy i zawodnicy często się przed tym wzbraniają, nie chcę deklarować, że walczą o najwyższe cele. I później przychodzą te ważne spotkania, a głowa nie wytrzymuje presji, bo zawodnicy nie są przyzwyczajeni do roli faworyta i nie potrafią sobie poradzić z tą presją. Łatwo jest kogoś gonić. Trudniej spoglądać na wszystkich z góry i samemu rządzić.

Zatem dzisiaj, po odpuszczeniu trenerki, po prostu cieszy się pan życiem?

Cały czas się ruszam! Po operacji nie mogę już grać w piłkę, więc zacząłem trenować ping-ponga. Zapisałem się nawet do klubu. Cieszę się, że ciągle mogę się spocić. Wtedy lepiej mi się śpi.

CAŁĄ ROZMOWĘ PRZECZYTASZ TUTAJ!

tekst alternatywny

DOŁĄCZ DO NAS NA WHATSAPP! KLIKNIJ TUTAJ!

Autor: Daniel Trzepacz
Żródło: weszlo.com
Wyświetleń: 4509
tekst alternatywny

Komentarze w serwisie www.PogonSportNet.pl zamieszczane przez jego użytkowników są ich prywatną opinią. Serwis nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Jeśli jednak administratorzy dostrzegą naruszanie dóbr osobistych, zmuszeni będą do usunięcia komentarza, a w przypadku powtarzania się sytuacji, zablokowania konta użytkownika.

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zarejestruj się lub zaloguj tutaj.


Trwa ładowanie komentarzy...