Aktualności

  • Klub udostęnia "70 niezwykłych historii" za darmo!

Zostań w domu i... czytaj "70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin"! W związku z sytuacją, która dotyka nas wszystkich, udostępniamy po raz pierwszy w wersji online całą książkę powstałą z okazji 70-lecia Dumy Pomorza, które świętowaliśmy w 2018 roku. 


Historie nie zdezaktualizowały się, bo dotyczą przeszłości. Znajdziecie w niej opowieści piłkarzy, trenerów, działaczy, kibiców, dziennikarzy czy pracowników. Jedni opowiadają o samych początkach klubu, inni o bliższych nam czasach. Bohaterowie wspominają zarówno radosne momenty, jak i te smutniejsze chwile. Pozcyja nie jest już dostępna w sprzedaży, więc jeśli nie zakupliście jej wcześniej, to jest do dobra okazja, by nadrobić zaległości.

Plik z całą książką znajdziecie TUTAJ (kliknij).

Dodatkowo jeden rozdział książki codziennie będziemy dodawali na stronę oficjalną - pogonszczecin.pl. Pierwszy nie mógł być nikt inny jak Marian Kielec. Legenda Portowców, król strzelców i Ambasador obchodów 70-lecia.

Autorami książki są Krzysztof Ufland, Jakub Bohun, Tomasz Smoter i Jakub Żelepień.

Marian Kielec

305 oficjalnych meczów w Pogoni.

Urodził się w 1942 roku w rumuńskiej miejscowości Câmpulung Moldovenesc. Strzelił dla Dumy Pomorza najwięcej bramek w historii (120). W pierwszej drużynie grał od 1959 do 1971 roku, choć powrócił jeszcze na jeden mecz w 1979. Z Pogonią dwukrotnie awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej (1962, 1966). Był królem strzelców I ligi, wówczas najwyższej klasy rozgrywkowej (1963). Jest pierwszym w historii piłkarzem Dumy Pomorza, który zagrał w reprezentacji Polski (łącznie 1 mecz, 11.10.1962 przeciwko Maroko).

***

W 1953 roku moi rodzice przeprowadzili się z ul. Pięknej na Gumieńcach, gdzie mieszkaliśmy od 1945, do Wielgowa. Trafiłem tam do miejscowego LZS-u. Podobnie jak Pogoń, byliśmy w I lidze juniorów szczecińskiego okręgu. Któregoś razu przyjechali do nas Portowcy. Wygraliśmy 5:1, a ja strzeliłem 4 bramki! W tym czasie trenerem juniorów Pogoni był pomocnik pierwszej drużyny Zygmunt Przybylski. Spodobałem mu się, choć nie był to taki typ człowieka, który okazywał zainteresowanie. Taki miał charakter.

Niedługo później do moich rodziców przyjechał pan prezes Lucjan Kosobucki. A razem z nim ówczesny trener młodzieży w Pogoni Janusz Przybylski. Nie „Klops”, czyli Zygmunt Przybylski, ale właśnie Janusz, który pracował też w Zarządzie Portu. Gdy zajechali, opalałem się przed domem.

– Nie chciałbyś grać w Pogoni? – zapytał jeden z nich.

– A co wy się mnie panowie pytacie – odpowiedziałem. – Mam 14 lat,

rozmawiajcie z rodzicami.

Mama i tata zaakceptowali propozycję. Na początku trenowałem i grałem z juniorami, ale już rok później byłem w orbicie zainteresowań I zespołu. Z seniorami zacząłem ćwiczyć, gdy miałem 15,5 roku. Wówczas bywało tak, że przed ważnymi meczami juniorskimi trener Zbigniew Ryziewicz prosił pierwszego szkoleniowca, bym mógł zagrać w jego drużynie. Pewnie nie byłem jeszcze wtedy wystarczająco dobry albo odpowiednio przygotowany na grę w dorosłym zespole i grywałem w drużynie juniorskiej. A przy okazji podpatrywałem seniorów, żeby później wiedzieć, „z czym to się je”.

***

Moim pierwszym patronem w Pogoni był właśnie pan Janusz Przybylski. Miał moją książeczkę oszczędnościową, na którą wpływało to, co zarobiłem swoją grą. Gdy potrzebowałem kupić sobie na przykład garnitur albo koszulę, to szedł ze mną do sklepu, wyciągał książeczkę i płacił. Do pewnego momentu nigdy nie dostałem pieniędzy do rąk. Myślę, że to było dobre dla mnie. O nic nie musiałem się martwić. Gdy mieszkałem na Hoene-Wrońskiego 7, to klub płacił za wikt i opierunek właścicielowi tego domu. Obiady miałem zawsze zapewnione w stołówce albo jakiejś jadłodajni. Czego więcej mogłem potrzebować?

Szybko wyprowadziłem się od rodziców, ale wygląda na to, że wyszedłem na dobrego i normalnego człowieka (śmiech)! Mamę i tatę odwiedzałem może nie po każdym meczu, bo wiadomo, że młody mężczyzna ma swoje różne potrzeby, ale na pewno widywałem się z nimi często.

***

Na początku mojej przygody z I zespołem najstarszym zawodnikiem w szatni był napastnik Józek Piątek. Trafił do nas z Garbarni Kraków. Poza nim szatnię „trzymali” wspomniany już „Klops” Przybylski, czy Zdzichu Nowacki. Po jednym z kolejnych meczów w seniorskim zespole, gdy w Szczecinie strzeliłem bramkę i wygraliśmy, szliśmy zadowoleni do szatni.

– Panie Józku… – zacząłem mówić do siedzącego na swoim miejscu Piątka. Była wtedy w szatni grupa zawodników, do których zwracałem się właśnie „per pan”. Józek wstał i uciszył całe towarzystwo.

– Panowie, Marian po raz kolejny strzelił bramkę, pomógł nam wygrać mecz i zarobić pieniądze – powiedział. – Od dzisiaj do wszystkich mówi „na ty”. Następnie podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. On był z 1928 rocznika, a więc 14 lat starszy ode mnie. Ta sytuacja nie mogła podobać się wszystkim, co Józek zobaczył.

– „Zyga”, słyszałeś to? – rzucił do „Klopsa”. – Będzie tak, jak powiedziałem.

Każdy ze starszych piłkarzy podszedł, przybili piątkę i miałem już mocniejszą pozycję w szatni. Takie sytuacje nie były codziennością, bo była też inna sytuacja. Do Szczecina przyjechała młodzieżowa reprezentacja Chin. Wracała z Uniwersjady w Helsinkach. Ten sparing wygraliśmy 3:0. Strzeliłem dwa gole, a jednego Rysiek Wiśniewski. W tym spotkaniu grał z nami również Waldemar Folbrycht, który jest moim rówieśnikiem. Po meczu zdarzyło się, że powiedział do „Klopsa” „na ty”. Ale się wtedy porobiło! Waldka odsunęli od pierwszego zespołu, przez pewien okres musiał trenować z rezerwami. Nie było zmiłuj.

***

Pod koniec lat 50. i na początku 60. młody w szatni nie miał nic do powiedzenia. Starszyzna miała niepodważalną pozycję na boisku i nie tylko. Myślę, że dobrze zobrazuje to pewna historia.

Rok 1959, sezon, który zakończył się historycznym awansem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Był piątek, a w sobotę rano wyjeżdżaliśmy do poznańskiego Lecha. Mieliśmy zgrupowanie przedmeczowe w Hotelu Gryf przy al. Wojska Polskiego. Nieco wcześniej udało nam się przywieźć ze Szwecji takie „badel dresy”. Błękitne spodnie i bluzy na suwak. Cała drużyna była ubrana jednakowo, co na tamte czasy na pewno było ewenementem! Na zgrupowanie Leon Leszczyński, należący właśnie do starszyzny, dotarł jednak w stroju cywilnym.

– Szefie, za chwilę pójdę do siebie się przebrać – rzucił w kierunku prezesa Kosobuckiego, nie robiąc sobie nic z sytuacji. Okazało się jednak, że gdy dotarł do domu, czekała na niego niecodzienna niespodzianka. Jego żona Krystyna przerobiła sobie klubowy dres na kostium kąpielowy albo coś podobnego. Leon wrócił na zgrupowanie w swoich ubraniach, podenerwowany

i spieniony. Usiadł przy barze w restauracji, a kelnerka nalała mu „pięćdziesiątkę”. Wtedy do baru wszedł prezes Roman Wilczek.

– Czyj to kieliszek? – zapytał pan Wilczek.

– Mój – odpowiedział zły na cały świat Leszczyński.

Wtedy pan Wilczek przewrócił mu kieliszek i wylał wódkę na blat.

– Panie szefie, panie prezesie! – oburzył się Leon. – Jeszcze raz mi tak pan zrobi, to panu przypierdolę!

Po czym skinął na kelnerkę, a ta ponownie napełniła kieliszek. Prezes Wilczek nie zamierzał odpuszczać i ponownie go wywrócił. Leszczyński nie wytrzymał i wystartował do prezesa, zaczęła się awantura. Leona wysłano do domu, a my dzień później ruszyliśmy bez niego do Poznania.

Popołudniem w sobotę mieliśmy na miejscu przedmeczową rozmowę z trenerem Florianem Krygierem. Pierwszy z krzesła podniósł się „Klops”.

– Jeśli Leon nie dojedzie do Poznania, to ja nie gram – oznajmił.

Za nim podnieśli się kolejni. Siedziałem cicho w kącie i obserwowałem całą sytuację. Kolejno podnosili się Wiśniewski, Nowacki i następni. Rzucali tylko „ja też nie, ja też nie” i wychodzili z pokoju trenera Krygiera. Szkoleniowiec złapał za telefon i zaczął wydzwaniać do Szczecina.

– Chłopaki powiedzieli, że jak Leon nie przyjedzie, to nie zagrają i meczu nie będzie – relacjonował w rozmowach z kierownictwem.

Decyzja mogła być tylko jedna. Leszczyński mieszkał w domu na Pogodnie, w okolicach ul. Rostworowskiego, u ówczesnego prezesa do spraw finansowych Władysława Wanaga. Przyjechali po niego i przywieźli go autem do Poznania. W niedzielę Leon zagrał przepiękny mecz, a miał naprzeciw siebie poważnego gracza, Teodora Aniołę. Nie dał mu pierdnąć, takie spotkanie rozegrał!

Wygraliśmy z Lechem 1:0.

Po meczu wcześniejszy incydent oczywiście udało się załagodzić. Pewnie Leon musiał coś odpokutować, ale nie było wielkich restrykcji, bo pan Wilczek to był fajny facet. Wszyscy byliśmy mężczyznami i po prostu gdzieś nagromadziło się za dużo testosteronu.

Dziś lubimy mówić o profesjonalizmie piłkarzy, chcemy od nich świętości. Wystarczy pojechać jednak na Wyspy Brytyjskie, żeby zobaczyć, co po meczach dzieje się w klubach angielskich. Oczywiście mówię o sytuacjach pomeczowych, nikt przecież nie popiera tego, by imprezować przed spotkaniem. Piłkarz musi jednak odreagować. Po prostu musi. Jeden idzie w alkohol, inny w seks, jeszcze inny w hazard. To jest taka dawka emocji, że trzeba ją gdzieś uwolnić, odreagować. Nie ma na to siły.

 

***

Bardzo wiele mówi się o panu Florianie Krygierze. Nie mam nic do niego, trenował również i mnie. Na pewno jest postacią bardzo zasłużoną dla klubu. Uważam jednak, że w tej sytuacji zdecydowanie za mało docenia się pana Lucjana Kosobuckiego. To on był szefem klubu, do tego bardzo prężnie działającym. Uważam, że jemu w dużej mierze zawdzięczamy to, że Pogoń

istniała przez lata. Pan Kosobucki ściągnął też w odpowiednim momencie do Szczecina grupę zawodników, dzięki którym klub sportowo poszedł bardzo w górę. Był bardzo profesjonalny i słowny. Gdy powiedział, że pieniądze będą o godzinie 12, to nie było tak, że były „za pięć dwunasta”, ani „pięć po”, ale równo w południe.

Według mnie, pan Kosobucki był człowiekiem nie z tej ziemi. Nie każdy potrafiłby tak poukładać wszystkie klocki, jak on to robił. O każdym piłkarzu wiedział wszystko, znał go od A do Z. Do Szczecina ściągnął Przybylskiego, Wiśniewskiego, Nowackiego - wszystkich z Polonii Bydgoszcz, Jerzego Słowińskiego ze Stali Gdańsk, Leszczyńskiego. Nie da się ukryć, że historycznego awansu nie zrobiliśmy wyłącznie ludźmi ze Szczecina i regionu, a właśnie przemyślanymi transferami.

1960 rok. Graliśmy z ŁKS-em w Łodzi. Do przerwy 1:1, bramkę dla nas strzelił Rafał Anioła. Pan Kosobucki był nerwowym człowiekiem, czasami nie wytrzymywał napięcia. Przed rozpoczęciem drugiej połowy wyszedł ze stadionu, by ochłonąć na spacerze. I gdy tak chodził i trwała druga połowa, strzeliłem bramkę na 2:1. Na trybunach zaszumiało i prezes mógł być przekonany, że to miejscowi prowadzą.

Po meczu szybko musieliśmy biec na stację kolejową Łódź Kaliska, by zdążyć na pociąg do Kutna. Tam z kolei łapaliśmy warszawski skład jadący do Szczecina. Prezesa spotkaliśmy na dworcu w Łodzi.

– No i jak poszło, jaki wynik? – zapytał chyba lekko zrezygnowany.

– Marian strzelił i wygraliśmy! – rzucił mu jeden z kolegów. Pan Lucjan opromieniał.

Gdy wsiedliśmy w Kutnie w drugi pociąg i byliśmy pewni, że dotrzemy do Szczecina, kierownik załatwił kilka stolików w wagonie restauracyjnym. Siedziałem obok pana Kosobuckiego, a wśród starszych zawodników – jak to bywało po wygranych meczach – pojawił się alkohol. Nalewali z ciemnych butelek, żeby nie było widać i polali także mnie. Ja jednak nie podniosłem kieliszka, bo wiedziałem, kto siedzi obok. Nagle poczułem szturchanie w nogę. To był pan Kosobucki.

– Wypij sobie, tylko żebym ja tego nie widział! – powiedział poważnym tonem, po czym odwrócił się do mnie plecami.

O panu Kosobuckim mówi się dziś bardzo mało i trzeba to zmieniać. To on był motorem napędowym tego, co działo się w Pogoni w czasach jej ekstraklasowych początków.

 

***

W premierowym sezonie w ekstraklasie – w 1959 roku – jechaliśmy do Krakowa. Do dziś uważam, że wygrać z Cracovią aż 5:3 pomogły nam… stroje. Tak, nasze własne stroje! W tym czasie gospodarzem naszego stadionu był Alojz Derendarz. Był to człowiek, który przez długie lata przebywał we Francji, a po wojnie wrócił do Polski. Przed meczem przyszedł do mnie.

– Panie Marianie, które koszulki mam wam przygotować na wyjazd? – zapytał.

– Myślę, że powinniśmy pojechać w tych – wskazałem na… biało-czerwone koszulki w pasy.

Nie wiem skąd te trykoty się wzięły. Jeśli dobrze pamiętam, to ktoś kupił je w Anglii, a następnie nam podarował. Prezentowały się pięknie! Wiadomo, że biało-czerwone pasy to krakusy, ale wzięliśmy te właśnie stroje.

Gdy wybiegliśmy na stadionie na rozgrzewkę, stadion szalał! Kibice byli przekonani, że to ich zawodnicy! Tak nas wspaniale przywitali, że wstydem byłoby nie pokazać się z dobrej strony.

Do przerwy, po moich dwóch bramkach, utrzymywał się wynik 2:2. W szatni pojawili się prezes Bronisław Skobel oraz Marian Hrabik, który był w Radzie Zakładowej Zarządu Portu Szczecin. Prezes położył każdemu po 2,5 tysiąca złotych na stole w nagrodę za zwycięstwo, a następnie pilnował tych pieniędzy do końca spotkania. W końcówce strzeliłem bramkę na 5:3 i w ten sposób skompletowałem swojego pierwszego ekstraklasowego hat-tricka.

W tym czasie mieliśmy też stroje w barwach, bo niegdyś niebiesko-bordowe trykoty kupili dla nas w prezencie bokserzy Pogoni. Jestem jednak przekonany, że te koszulki w biało-czerwone pasy wyprowadziły rywali z równowagi.

 

***

Dobrze żyłem z wojewodą szczecińskim Marianem Łempickim. Nie było sytuacji, by mój imiennik nie znalazł dla mnie czasu na kawę. Choćby była sobota, choćby miał ważne spotkania, zawsze miał moment na to, by spotkać się i porozmawiać. Dopytywał, co w klubie, czy wszystko się zgadza.

Był nam bardzo przychylny i mocno kibicował Pogoni. Wiązało się to też z tym, że wspierał klub finansowo, bo miał na to wygospodarowany fundusz. Kiedyś też miałem związaną z nim zabawną sytuację. Nieco wcześniej spotkałem jednego z prezesów Pogoni, który pod klub zajechał nowym moskwiczem.

– Piękne auto panie prezesie – zagadnąłem. – Pewnie dobrze się prowadzi!

– A, dziękuję, dziękuję! – odparł sternik klubu. – Wygrałem go na loterii!

Jakiś czas później gościłem u naszego wojewody. Pan Łempicki przywitał mnie z uśmiechem.

– Dzień dobry! Jak się jeździ nowym samochodem? Jest pan zadowolony?

– Ale ja… nie wymieniałem ostatnio auta – odparłem nieco zdziwiony.

– Przecież przekazałem dla pana talon na moskwicza! – odpowiedział jeszcze bardziej zdziwiony wojewoda. Szybko połączyłem fakty i wiedziałem już, co się święci!

 

***

Powiedziano mi kiedyś, żebym nie odbierał „powiastek” z Wojskowej Komendy Uzupełnień. Zgodnie z sugestią, gdy tylko widziałem list z WKU, udawałem, że go nie ma i nie odbierałem. Wojskowi nie są jednak w ciemię bici. Dowiedzieli się, że Pogoń gra w Szczecinie i przyjechali. Po meczu weszli do szatni i osobiście wręczyli mi wezwanie. Nie miałem wyjścia, musiałem

podpisać.

Już w poniedziałek rano, po weekendzie, miałem stawić się na Zawiszy w Bydgoszczy. Pojechałem tam, przyjął mnie pułkownik Haraś. Wpisano mnie do ewidencji i w następną sobotę miałem mieć już przysięgę. Poszedłem do OPO – Ośrodka Przygotowań Olimpijskich, gdzie dostałem pokój. Zacząłem też treningi z Zawiszą. W piątek przed przysięgą przyjechał do Bydgoszczy m.in. pan Antoni Walaszek, który był wówczas I sekretarzem KW PZPR w Szczecinie. Nigdy nie byłem partyjny, ale prawdą było to, że ludzie polityki zawsze pomagali sportowcom. Razem z panem Walaszkiem był także pan Łempicki. Najpierw wybrali się na rozmowę z pułkownikiem, a następnie wezwano mnie.

– Proszę się ubrać, wraca pan do Szczecina! – usłyszałem rozkaz.

W wojsku byłem całe pięć dni. W ten sposób ominęła mnie służba wojskowa, co w tych czasach było naprawdę niesamowite. Dzięki temu nie musiałem też grać w Zawiszy, a często procedura wyglądała tak, że najpierw występowało się w Bydgoszczy, a następnie było się ściąganym przez wojsko do CWKS Legia.

 

***

Nie przywiązywałem wielkiej wagi do opaski kapitana. Moim zdaniem powinien ją dzierżyć ktoś, kto ma bardzo dużo do powiedzenia i często zwraca się na boisku do sędziego. Wiadomo, że przy emocjach w trakcie meczu można powiedzieć za dużo, a sędzia może za to pokazać żółtą kartkę. Ale gdy jest się kapitanem, można trochę więcej, można podyskutować z sędzią.

Często było też tak, że opaską kapitańską zamienialiśmy się z Jasiem Gacką. Dziś wyprowadzasz ty, a za tydzień ja. Nie było z tym żadnego problemu. Z Gacką znaliśmy się jak łyse konie. Razem trenowaliśmy, rozmawialiśmy i chodziliśmy na piwo. Pochodził z Piekar Śląskich, a trafił do nas ze Śląska Wrocław. Był wspaniałym kolegą i bardzo dobrym piłkarzem. Był drobnej budowy ciała, ale za to bardzo zaawansowany technicznie. Lubiłem z nim grać i spędzać czas, mogę powiedzieć, że do końca byliśmy dobrymi przyjaciółmi. W czerwcu 2017 roku niestety pożegnaliśmy go na zawsze, ale budujące było to, że na jego pogrzeb do Berlina dotarliśmy silną reprezentacją byłych boiskowych kolegów. Zawsze był bardzo lubiany w drużynie.

 

***

Nie grałem w zespole ze szpica tabeli, ale takim, który przez lata był albo średniakiem, albo okupował dolne miejsca. Jednej rzeczy jednak na pewno nie można było nam odmówić – ambicji. Być może nie mieliśmy wielkich umiejętności, może nie wszyscy, może wiele rzeczy mogliśmy zrobić lepiej. Na pewno było też mniej klasowych trenerów, z pewnością nie tylu, co obecnie. Myślę, że i poziom zarządzania był słabszy. Ale kibice umieli docenić naszą ofiarną grę.

„Kielec to jest duma nasza, jak przestrzeli, to przeprasza”, „Atak w składzie Kielca, Gacki, Krzystolika, to jest postrach dla Górnika” – niejednokrotnie widziałem na trybunach te transparenty i do dziś nie wiem, kto je przygotowywał. Ale muszę przyznać, że zabrzanie nigdy nie mieli z nami łatwo. W sezonie 1967/68 – to ten kiedy wiosną pokonali Manchester United – dostali u nas 2:0.

Po meczu poszliśmy całą drużyną do Cechu Rzemiosł na Wojska Polskiego.

Na dole pan Wiktor, dawny restaurator z Głębokiego, prowadził knajpę ze wspaniałym jedzeniem. A że dobre wieści szybko się roznoszą, to… na miejscu spotkaliśmy też piłkarzy Górnika! Wśród nich był mój boiskowy kolega Staszek Oślizło.

– Dzięki Bogu, że przegraliśmy tylko 0:2 – mówił mi po tym spotkaniu. – Byliście w takim gazie, że to jest aż nie do uwierzenia!

Drużyny przyjezdne bały się meczów w Szczecinie. Ich piłkarze wiedzieli, że będą zmuszeni przez nas do maksymalnego wysiłku. Na pewno w Pogoni nie wszyscy byli wówczas zawodnikami klasowymi. Głównie przez to Pogoń nie osiągnęła w latach 60. więcej. W klubach z czołówki tabeli była plejada gwiazd, większość reprezentantów. Tak było i w Polonii Bytom, i w Gwardii Warszawa, a później w Górniku Zabrze. Do tej ostatniej drużyny z Górnika Radlin przeszedł wspomniany przeze mnie Staszek Oślizło. Niewiele brakowało, a trafiłby do nas! Sprawa rozbiła się o 3 tysiące złotych. Mielibyśmy takiego zawodnika!

 

***

Przed meczem w Radlinie byliśmy na zgrupowaniu w Świerklańcu. Redaktor z gazety wymyślił sobie tytuł: „Będą stawać na głowie, by nie przegrać z Górnikiem”. Poprosił pięciu naszych napastników, w tym mnie, żebyśmy po treningu zapozowali do zdjęcia, właśnie stając na głowie.

Nie mieliśmy z tym żadnego problemu, ale też nie spodziewaliśmy się, że z tym zdjęciem będą aż takie problemy. Redaktor nie mógł zrobić dobrego ujęcia, bo okazało się, że Józek Piątek nie umie choćby przez chwilę utrzymać równowagi. Co chwilę przewracał się i musieliśmy ponawiać ujęcie. Redaktor wykorzystał na nas pewnie całą kliszę, którą miał przeznaczoną na najbliższe dni pracy.

Wygraliśmy tam 2:1 i był to jeden z ostatnich meczów Oślizły w jego Radlinie. Później trafił do już Górnika.

 

***

Do Chorzowa na mecz jechałem w jednym bucie i jednym kapciu. Lewą nogę miałem obandażowaną, miałem bardzo mocno zbite podbicie stopy.

– Jak się czujesz? – zapytał mnie trener podczas sobotniej, porannej rozmowy.

– Czuję się wspaniale, ale nie mogę wsadzić nogi do buta! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Zachorował Roman Jaworski i razem z tobą jest nas tylko jedenastu. Zagrasz? – dopytywał

szkoleniowiec. – Może wziąłbyś „blokadę”?

Nie bałem się tego zastrzyku, ale był jeden kłopot. Na Górny Śląsk pojechaliśmy bez lekarza i nie było komu zrobić tej „blokady”. Na mecz pojechał z nami jeden z wiceprezesów Bronisław Skobel. Wsiadł w taksówkę i zaczął objeżdżać miasto. W tych czasach lekarze mieli przy swoich domach tabliczki z informacją. W końcu udało mu się znaleźć chirurga, a następnie przekonać go, by przyjechał na Ruch i wykonał zabieg.

Na środku szatni w Chorzowie stał stół ping-pongowy. Położono mnie na tym stole i tam dostałem zastrzyk. Nie potrzebowałem nawet już wychodzić na rozgrzewkę, tak byłem zlany potem! Byłem bardzo podenerwowany. W Szczecinie niejednokrotnie miałem już „blokady”, ale doktor Danyluk miał wspaniałą siostrę, która potrafiła to zrobić tak, że człowiek nie wiedział, kiedy było po zastrzyku. A tu był obcy człowiek i nie wiedziałem, czego się spodziewać.

Zagrałem, a mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Gdy wracaliśmy pociągiem do Szczecina, „blokada” zaczęła odchodzić. Myślałem, że oszaleję! Wcześniej niczego człowiek nie czuje, bo to jest odpowiednio „pomrożone”, ale gdy puszcza, to naprawdę nie idzie wytrzymać.

Być może nie mam dziś stóp tak eleganckich, jak normalny człowiek, ale przecież to nie są żadne problemy. Całkiem niedawno, gdy w Kanadzie przeszedłem prześwietlenie stóp, to doktor łapał się za głowę i pytał, co ja w życiu robiłem. Dopiero gdy powiedziałem mu, że byłem zawodowym piłkarzem,

nieco się uspokoił.

 

***

Dziwię się, że trener Gienek Ksol dał się nabrać na ten zaciąg, czyli transfery Romana Jakóbczaka i Włodzimierza Wojciechowskiego, którzy później razem uciekli do Lecha Poznań. Gienka uważam za dobrego szkoleniowca, ale nie rozmawiałem z nim 40 lat. Wszystko zaczęło się na wiosennym obozie w Bułgarii. Koledzy z zespołu nie byli przychylni temu duetowi. Wówczas jeszcze nie odnosiłem się do tego tak jak później. Widziało to jednak też kierownictwo klubu, więc zawołano mnie do siebie.

– Marian, zrób coś, widzimy, co się dzieje – usłyszałem. – Ci zawodnicy będą nam potrzebni, musicie z nimi normalnie żyć.

Namawiałem zespół, by zaakceptowali wspominany duet. Tłumaczyłem, że klub ma wobec nich plan. Ale ci dwaj nie potrafili tego oddać nam na boisku. Zaczęli grać cały czas właściwie tylko ze sobą. Tak się nie da! W piłce wiele rzeczy robisz automatycznie, na pamięć. Na treningach wszystko było świetnie, a później w meczu nic nie grałem. Wszystko dlatego, że nie działały schematy, trzeba było samemu wrócić po piłkę, albo rozegrać ją gdzieś bokiem. Wszystko dlatego, że dwóch zawodników nie grało z drużyną. Oni grali naprawdę dobrze, ale tylko między sobą!

Czułem się z tym wszystkim źle, więc poszedłem do Gienka, który był wtedy w sztabie czechosłowackiego trenera Karela Kosarza, z pewną propozycją.

– Może mi coś jest? – powiedziałem. – Chodź, zrobimy konsylium lekarskie, niech mnie sprawdzą. Gienek dał się na to nabrać, a ja potrzebowałem argumentów. W Przychodni Sportowej oceniało mnie trzech doktorów. Przeszedłem szereg badań i testów. Orzeczenie było takie, że jedynie olimpijczyk przed olimpiadą może być lepiej wytrenowany ode mnie. To mi wystarczyło. Przed jednym z meczów, w piątek, mieliśmy trening strzelecki. Co uderzyłem z rzutu wolnego, to „proszę wyjąć”.

– Kapitan, jak w niedzielę będzie wolny z tego miejsca, to uderzaj! – krzyczał Kosarz, a ja już cieszyłem się na kolejny rozegrany mecz.

W sobotę w domku klubowym Gienek przeczytał skład. Mnie nie było. Gdybym tylko poszedł do klubu i powiedział, prawdopodobnie Kosarza zaraz nie byłoby w Szczecinie. Ale po tylu latach gry dla Pogoni miałbym prosić się o miejsce w składzie? Wykluczone! Bardzo mnie to zabolało, tego było za

wiele.

W przerwie tego spotkania, w szatni, Gienek powiedział mi, żebym rozbierał się i wyszedł na II połowę.

– Nie – powiedziałem, a wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. – Panowie, to był mój ostatni mecz. Dziękuję bardzo za wszystko.

Zaraz po tej sytuacji o swojej decyzji nie powiedziałem nikomu w domu. Moje córki codziennie rano, na zmianę, chodziły po mleko, bułki i gazetę do sklepu. Dzień po tym, jak powiedziałem „dość”, starsza przybiegła zapłakana do domu.

– Co się stało? – zapytałem, domyślając się, że już wie.

– Tato, jak ty mogłeś nic nam nie powiedzieć w takim ważnym dniu! – rozpaczała.

Nie chciałem jednak nikogo angażować i martwić.

 

***

Niespełna pół roku po tym, jak zakończyłem karierę, na powrót namawiał mnie Edmund Zientara. Pracował jako trener w Legii Warszawa. Myślę, że byłem wtedy najbliżej tego, by odwołać swoją decyzję i ponownie grać. Naprawdę byłem bliski tego, by złamać się, ciągnęło mnie na boisko. Powiedziałem jednak „Mundkowi”, że gdyby wtedy przyszedł ktoś z Pogoni, myślę, że dałbym się przekonać. To się jednak nie stało i pozostało mi pływanie.

Przy mojej budowie, zaangażowaniu i trybie życia spokojnie mógłbym grać jeszcze przynajmniej 7 lat. Pozbawiono mnie wielu występów, strzelonych bramek i tytułów. Przez kilka lat na pewno dołożyłbym 20-30 bramek i miał więcej rekordów, których długo nie można byłoby pobić.

 

***

Miałem 37 lat i po długiej przerwie wróciłem do Pogoni i grania w ogóle. To było za trenera Konstantego Pawlikańca. Miał miejsce pewien incydent. Jasiu Mikulski miał dostać 3-pokojowe mieszkanie. Mieszkał wtedy w 2-pokojowym naprzeciwko mnie, przy ul. Generała Rayskiego. Miał dostać 3 pokoje, a na jego mieszkanie miał przejść Jarosław Biernat. Przychodzę na trening, a Jasiu płacze załamany.

– Co się stało? – zapytałem go.

– Wszystko było ustalone, miałem zapewnienia, ale przyszedł trener Pawlikaniec i dał 3-pokojowe mieszkanie Biernatowi.

Wkurzyłem się i poszedłem do trenera.

– Proszę pana, pan nie jest od mieszkań w klubie, pan jest od trenowania – powiedziałem mu. – Zmienia pan coś, co zostało ustalone. Tak się nie robi.

Decyzji nie zmieniono, a ja miałem pod górkę z trenerem. Pawlikaniec pięknie mówił, ale nic z tego nie wynikało. Najpierw usadził Stal Mielec, później usadził Pogoń Szczecin, a następnie sam osiadł gdzieś tam na północy Kanady.

 

***

Dziś myślę, że ten mój powrót wiązał się z tym, że chciano bym w szatni zrobił atmosferę. Umiem to robić: kiedy trzeba – pochwalę, kiedy trzeba – opierdolę. A piłkarskie abecadło mam w małym paluszku. Wtedy od kilku lat pływałem zawodowo w PŻM-ie. Zawsze gdy schodziłem na ląd, przychodziłem potrenować na Pogoń. Karierę sportową już zakończyłem, ale chciałem być w dobrej kondycji fizycznej. Po jednym z treningów zawołali mnie pani Zofia Kempa i pan Kosobucki, którzy przyglądali się zajęciom. Padło pytanie, czy nie chciałbym pomóc Pogoni, która jest targana problemami.

– Myślicie, że mógłbym podołać? – zastanawiałem się. Wciąż miałem w sobie głód piłki.

– Przyjdź jutro do klubu – usłyszałem.

Na drugi dzień spotkaliśmy się i długo rozmawialiśmy. Przedstawiono mi wizję rozwoju Pogoni. Przede mną był długi urlop od zawodowej pracy, więc zacząłem regularnie przychodzić na treningi. Wyjechaliśmy na obóz do Wałcza. Przeżyłem tam prawdziwą katorgę! Prawie nic nie jadłem. Były takie bułgarskie słoiki z brzoskwiniami. Wyjadałem pół słoika tych brzoskwiń i to był mój posiłek w tym czasie. W trakcie zgrupowania naprawdę strasznie tyrałem. W okresie przygotowawczym, w sparingach, strzeliłem najwięcej bramek dla Pogoni. Do tego mojego pojedynku przygotowałem się naprawdę dobrze.

Nie mogłem doczekać się startu ligi. Na otwarcie sezonu mieliśmy zagrać u siebie z ŁKS-em Łódź. Żyłem tym meczem, czekałem na niego bardzo. Przed spotkaniem przyszedł do mnie trener Pawlikaniec. On w ogóle miał problem z tym, jak się do mnie zwracać, bo był rok młodszy.

– Ja jestem zawodnikiem i będę mówił „na pan”. Pan jest trenerem i proszę mówić do mnie, jak panu wygodnie – uciąłem.

– Marian, ja na te pierwsze mecze mam specjalną wizję – zaczął enigmatycznie Pawlikaniec. – W pierwszym meczu nie wystąpisz, następnie w wyjazdowym ze Stalą Mielec też nie zagrasz. Wystawię cię w 3. kolejce w meczu z Zagłębiem Sosnowiec.

– Proszę pana, jak to! – denerwowałem się. – Ja chcę wyjść na mecz od razu, tu w Szczecinie, przed moją publicznością! Znam tu każdy kamień, tu się wychowałem i chcę grać.

Trener nie zmienił jednak swojej decyzji. Wracając do domu długo rozmyślałem o całej sytuacji. – Może on faktycznie ma rację, może w tym planie jest jakiś sens, może ja jestem zbyt narwany – zastanawiałem się. Odpuściłem, przystałem na to.

Inauguracyjny mecz z ŁKS-em zakończył się remisem. Oglądałem go i wiem, że strzeliłbym w nim gola. Jestem o tym przekonany.

Na następny pojechaliśmy do Mielca. Warto tu na chwilę wrócić do obozu w Wałczu. Stal Mielec, którą Pawlikaniec prowadził przed nami, przyjechała do tego samego ośrodka. Trener rozentuzjazmowany chodził i witał się z kolejnymi zawodnikami. Zauważyłem jednak, że Andrzej Szarmach nie podał mu dłoni i odwrócił się! Byłem już doświadczony, poza tym jestem dobrym psychologiem. Znałem realia, czułem, czym to może śmierdzieć. Widać było, że panowie mają na pieńku.

Przed samym meczem nasz trener urządził pogadankę, którą zaczął od tego, że Szarmach na pewno z nami nie zagra. Chwilę później wziąłem kilku zawodników do siebie do pokoju.

– Chłopaki, gdybym był na miejscu Szarmacha, to nie wiem, co bym zrobił, ale bym zagrał – mówiłem. – Podrutowałbym się, ale chciałbym wystąpić. Oni mają konflikt!

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, nie było mnie w wyjściowym składzie. Przed meczem zjadłem olbrzymią golonkę, a nigdy tego nie robiłem. Ale do Mielca pojechałem przecież na wycieczkę, więc mogłem sobie na to pozwolić. Niestety nie pomyliłem się co do składu Stali. Szarmach wyszedł od początku, a do przerwy miał już dwa strzelone gole. Gdy schodziliśmy do szatni, podszedł do mnie Pawlikaniec.

– Marian, przebieraj się, wchodzisz – powiedział, a mnie zamurowało.

– Panie kochany, przecież tak się nie robi! – odpowiedziałem. – Ustalaliśmy przecież, kiedy wystąpię.

Mimo tej rozmowy przebrałem się i wybiegłem na boisko. Nie mogłem przecież zaprotestować. Nie był to w moim wydaniu taki mecz, jakiego bym sobie życzył. Ale i nie był znowu taki zły. Ostatecznie przegraliśmy 0:2.

Po powrocie do Szczecina powiedziałem komuś w klubie, co myślę o tej całej sytuacji. Musiało to trafić do trenera, bo na mecz 3. kolejki z Sosnowcem nie zabrał mnie już nawet na ławkę. W ten sposób po raz drugi zakończyłem karierę. Wróciłem do pływania, bo wiedziałem, że dopóki on będzie trenerem, to ja już nie zagram.

 

***

Nie brakowało meczów, które wygrywałem sztuczkami psychologicznymi. Na boisku zwycięża się przede wszystkim głową! Przy 25 tysiącach ludzi graliśmy z Gwardią Warszawa z bardzo dobrym bramkarzem Tomkiem Stefaniszynem. Ludzie znali mnie z ciętego i ostrego humoru. Wychodziłem na boisko jako jeden z ostatnich, bo szedłem jeszcze jako kapitan do sędziego. Tomek niedługo wcześniej przeszedł jakąś chorobę, chyba ospę i widać to było po jego twarzy.

– Cześć Tomek, ty najpiękniejszy chłopaku Warszawy! – krzyknąłem do niego.

Usłyszeli to siedzący na trybunach kibice i momentalnie podłapali.

– Uważaj tam, bo mecz się dobrze nie zacznie, będzie główka i bramka – docinałem mu, widząc, że nie przechodzi obok tego wszystkiego obojętnie.

A później na boisku tak właśnie było. Szybko udało mi się zdobyć gola głową. Bramkarz rywali nie wytrzymał presji. Podniósł rękę w górę i poprosił trenera o zmianę.

 

***

Mam dyplom trenera II klasy, ale nigdy nie starałem się być szkoleniowcem. U mnie przygoda z trenerką zakończyła się na pracy z juniorami szczecińskiej Pogoni, a później Pogonią Szczecin TME. Był to zespół, który grał w tej samej lidze juniorów co Pogoń. Podobnie jak dzisiaj, klub nie mógł wystawić dwóch zespołów juniorskich w jednych rozgrywkach, więc pod auspicjami Technikum Mechaniczno-Energetycznego stworzono drugą drużynę. Jasiu Gacka trenował Pogoń, a ja Pogoń TME.

Mam satysfakcję, bo gdy po roku musiałem wracać z lądu i wypłynąć, to na hasło, że kończę pracę z drużyną do klubu przyszli rodzice tych chłopaków i stwierdzili, że nie mogę iść pływać. Mówili, że chłopcy nie wyobrażają sobie, żeby mnie nie było. Do dziś na myśl o tej sytuacji mięknie mi serce.

Po jednym z treningów chłopcy podbiegli też do mnie.

– Panie trenerze, rodzice opowiadali nam, jakie bramki strzelał pan nożycami – krzyczeli podnieceni. – Może nam pan pokazać?

– Pewnie, że mogę – odpowiedziałem. – Który dorzuci piłkę?

Z bramkarzem założyłem się o colę, dostałem dośrodkowanie i strzeliłem nożycami gola. Proszę sobie wyobrazić, jaki w tym momencie zyskałem autorytet u chłopców. Dlatego uważam, że z dziećmi i młodzieżą muszą pracować byli piłkarze.

Podbiegł do mnie mój wychowanek, Edek. – Trenerze, czy ja też mogę spróbować? – zapytał.

– Możesz, ale musisz bardzo uważać – odpowiedziałem. – Szczególnie jak będziesz upadał, bo bardzo łatwo można złamać rękę.

Pokazałem mu również w jaki sposób należy upaść. Po chwili Edek wyskoczył do piłki, upadł i niestety złamał rękę. Wsiedliśmy w auto, pojechaliśmy do kliniki na Pomorzany i chłopaka wsadzili w gips. Reszta zawodników była wpatrzona we mnie jak w obrazek. Najpierw udowodniłem, że umiem wykonać nożyce, a następnie sprawdziło się to, przed czym przestrzegałem. Myślę, że nie powiedzieliby o mnie złego słowa.

 

***

Pogoń w moim sercu była zawsze. Do Kanady wyjechałem na rok, z którego zrobiły się 33 lata. Teraz to moja druga ojczyzna. Dla mnie jednak zawsze Pogoń była i będzie na pierwszym miejscu… (w tym momencie musimy na chwilę przerwać wspomnienia, bo pan Marian bardzo mocno się wzruszył).

No proszę! Niby taki twardziel, a jaki miękki! Ale nie ma się co dziwić, przecież mówimy o naszej wspaniałej Pogoni.

Mam to szczęście, że moja rodzina zawsze wspierała moją miłość do Pogoni. Mam dwie córki – jedna mieszka w Kanadzie, druga w Szwecji. Starsza grała kiedyś w piłkę ręczną w Pogoni, a młodsza jeździła na lodzie. Mężem starszej jest Leszek Wolski, więc siłą rzeczy Duma Pomorza jest jej bardzo bliska. Razem z żoną zawsze mnie wspierały i tak jest do dzisiaj.

– Marian, ale ty świetnie wyglądasz! – zaczepił mnie jakiś czas temu znajomy.

– Na pewno nie na swoje lata!

– Wiesz czyja to jest zasługa? – zapytałem. – Moich córek! Jedna kupuje mi dobry krem, a druga dobrą whisky!

tekst alternatywny

DOŁĄCZ DO NAS NA WHATSAPP! KLIKNIJ TUTAJ!

Autor: Pogoń Szczecin SA
Żródło: własne
Wyświetleń: 4169

Komentarze w serwisie www.PogonSportNet.pl zamieszczane przez jego użytkowników są ich prywatną opinią. Serwis nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Jeśli jednak administratorzy dostrzegą naruszanie dóbr osobistych, zmuszeni będą do usunięcia komentarza, a w przypadku powtarzania się sytuacji, zablokowania konta użytkownika.

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zarejestruj się lub zaloguj tutaj.


Trwa ładowanie komentarzy...