Początkowo piłkarze zarabiali, ile tylko zapragnęli. Później musieli nawet zrzucać się na paliwo, by wrócić z meczu, a niektórych wyrzucono w mieszkań. Tak rodziła się i upadała Pogoń Szczecin Sabriego Bekdasa, kontrowersyjnego tureckiego biznesmena, który chciał zbudować w Szczecinie istne Bizancjum. Było bogato, wesoło i momentami absurdalnie. Aż do czasu, gdy Turek uderzył pięścią w stół - czytamy w tekście Jarosława Kolińskiego w Przeglądzie Sportowym.
Pierwszy był Dariusz Dźwigała. W połowie stycznia 2000 r. przyjechał do Warszawy do gabinetu Sabriego Bekdasa umieszczonego w barakach przy dopiero co wybudowanym wieżowcu Reform Plaza.
– Przed wejściem postanowiłem, że przy negocjacjach rzucę trzykrotność tego, co zarabiałem w Górniku Zabrze. Tak też zrobiłem, ale wówczas nieoczekiwanie pan Sabri zapytał: "Ale w jakiej walucie?". Kompletnie zgłupiałem, nie wiedziałem, co powiedzieć, więc zgodnie z prawdą odparłem, że w złotówkach. Powiedział tylko: "OK, nie ma problemu" i złożył podpis pod umową. Później okazało się, że koledzy mają podobne kwoty, tylko w markach – śmieje się Dźwigała.
Tak zaczęła się najbogatsza i najbarwniejsza era w historii Pogoni Szczecin. W grudniu 1999 r., znany turecki biznesmen zainwestował w klub i obiecał, że stworzy z niego polskie Galatasaray Stambuł. Zdobyte w 2001 r. wicemistrzostwo Polski wskazywało na to, że może mu się udać, ale tamten sukces okazał się tylko początkiem końca.
– Pierwsze wrażenie? Bardzo pozytywne. Chociaż wtedy byliśmy w takiej sytuacji, że nawet gdyby sam Lucyfer zdecydował się pomóc, zgodzilibyśmy się – wspomina spotkanie z Bekdasem w czerwcu 1999 r. Krzysztof Lewanowicz, były prezes Pogoni. Klub był na skraju bankructwa, zadłużenie sięgało 5 mln zł. Niektórzy piłkarze od dwóch lat nie otrzymywali pensji. Lewanowicz dostał sygnał od znajomego, że jest w Warszawie bogaty Turek, który być może rozwiąże wszystkie problemy Pogoni.
– Pierwszy milion dol. zarobiłem na tureckim bazarze. Teraz mam w Stambule hotel i fabrykę obuwia – przedstawiał się wówczas Bekdas w rozmowie z tygodnikiem "Wprost". Ludomir Dyś, jego prawa ręka, uzupełnił, że szef karierę kupiecką rozpoczął już jako siedmiolatek. Bogaty, hojny, konkretny – kogoś takiego Pogoń bardzo potrzebowała. Bekdas nie ukrywał jednak, że nie zamierza bawić się w filantropię. W zamian za stworzenie mocnej drużyny piłkarskiej chciał otrzymać od władz miasta w dzierżawę atrakcyjne tereny, na których miałby wybudować galerię handlową i kompleks sportowy z halą na 3 tys. miejsc. Wszyscy mieli być zadowoleni.
Sabri Bekdas wszedł do szatni, rozdał piłkarzom koperty i po kłopocie
I początkowo wszyscy byli, z piłkarzami na czele. Turek wszedł kiedyś do szatni, rozdał piłkarzom koperty i po kłopocie. Wszystkie zaległości wobec zawodników uregulował w kilka minut. I mógł zacząć realizować swój wielki projekt.
– Twardy negocjator. Ale przy tym bardzo miły i wesoły człowiek. Czasami rozmawialiśmy do drugiej, trzeciej w nocy w dymie cygar, bo pan Bekdas zawsze je palił. Najważniejsze, że kiedy już dochodziliśmy do porozumienia, nigdy nie zmieniał zdania – opowiada Dariusz Wieczorek, były wiceprezydent Szczecina, który negocjował z biznesmenem przekazanie 18 hektarów ziemi. Turek – uspokojony, że wszystkie szczegóły są już dogadane – przystąpił do budowy wielkiej Pogoni. Najpierw spłacił zadłużenie, a następnie zaczął skupować najlepszych piłkarzy w kraju.
Latem 2000 r. do Szczecina przyszło w sumie 15 nowych graczy. Poprzedni sezon Pogoń zakończyła na 13. miejscu w tabeli, ale Bekdas nie miał problemów z nakłanianiem do podpisania kontraktów piłkarzy z o wiele silniejszej Wisły Kraków (Kazimierz Węgrzyn, Brasilia, Grzegorz Kaliciak) czy Legii (Jacek Bednarz, Paweł Skrzypek). Przyszedł także występujący jeszcze do niedawna w Porto Grzegorz Mielcarski. Padł nawet pomysł sprowadzenia Chorwata Roberta Prosineckiego, ale w tym przypadku właściciel klubu przekonał się, że jednak nie na wszystkich go stać.
"Sabri Bekdas sprawiał wrażenie orientalnego emira"
– Pamiętam, że zwykle nie negocjował długo. Składał jedną propozycję, w odpowiedzi słyszał inną i zazwyczaj się na nią godził. Łatwo mu to przychodziło – mówi Bednarz i dodaje: – Sabri sprawiał wrażenie orientalnego emira. Zawsze przyjeżdża na pięknym koniu, czyli na dzisiejsze czasy drogim samochodem. I nigdy nie jest sam, wokół niego jest wianuszek ludzi ze srogimi minami, którzy zamiast szabel, bo jest XXI w., mają broń automatyczną i ostentacyjnie pokazują wszystkim wokół, że jeśli zajdzie taka potrzeba, mogą być groźni.
Lewanowicz tamtą Pogoń porównuje do Bizancjum. – Za moich czasów w klubie było pięciu pracowników administracji. A nagle pojawiło się ich 50! W budynku klubowym zaczynało brakować dla nich miejsca. Był czas, że właściciel zatrudnił Krzysztofa Dmoszyńskiego i Zbigniewa Koźmińskiego. Zapytałem go kiedyś: "Po co panu ludzie, którzy nawet nie znają drogi do ratusza, więc i tak nic nie załatwią?". "Bo mają kontakty w Warszawie" – odpowiedział. Zresztą cała otoczka klubu była znacznie przesadzona: wielkie czartery, bankiety, na których stoły aż się uginały od jedzenia i alkoholu... – mówi.
Zawodnicy też mogli poczuć, że są traktowani jak gwiazdy. Choćby wyjazdy na mecze: kiedy grali w sobotę, wyruszali już w nocy z czwartku na piątek wygodnym pociągiem z wagonami sypialnymi. Klubowy autokar ze sprzętem jechał osobno. Albo atmosfera na meczach – szczecinianie oszaleli na punkcie zespołu. Stadion pękał w szwach, na spotkania przychodziło ponad 20 tys. kibiców, którzy wypuszczali ogromne ilości serpentyn. – Czułem się wtedy jak na Maracanie – wspomina Dźwigała.
Piłkarzom było na tyle dobrze, że mogli przymknąć oko na minusy orientalnego stylu zaserwowanego przez ekipę Bekdasa. A było ich kilka. Po raz pierwszy zdziwili się, gdy podczas uroczystej prezentacji drużyny przed sezonem 2000/01 w świetle kamer mieli po kolei wyjść i... pocałować sztandar Pogoni. Przy stole nastąpiła szybka narada – zaskoczeni pomysłem piłkarze ustalili, że nie będą brać udziału w tej szopce. Ale gdy wychodzili na środek, różnie było z asertywnością.
Godło Pogoni było dla Sabriego Bekdasa bardzo ważne
– Długo śmialiśmy się z Kazka Węgrzyna, że jest potężnej postury i gdyby ryknął, żaden Turek nie ośmieliłby się rozkazać mu czegokolwiek. A tymczasem grzecznie podszedł i pocałował sztandar. Ale oczywiście nie mam do niego pretensji. Ja z kolei dotrzymałem słowa: gdy nastała moja kolej, powiedziałem, że nie czuję się godny całowania godła klubu – wspomina Bednarz.
– Skąd pomysł z całowaniem sztandaru, zrozumiałem później, kiedy grałem w Turcji. W tym kraju piłka jest religią, dla kibiców klub to świętość. Bekdas chciał, żeby piłkarze pokazali, że dla nich Pogoń znaczy tak wiele jak dla fanów. Godło klubu było dla Sabriego bardzo ważne. To wtedy po raz pierwszy zaczęliśmy jeździć po Polsce autokarem w barwach Pogoni, uszyto też nam garnitury z herbem na piersi – wtrąca Radosław Majdan, legenda szczecińskiego klubu.
Zawodnicy chyba jeszcze bardziej zdziwili się zdarzeniem podczas ostatniego sparingu przed startem rozgrywek. Było gorąco, piłkarze rezerwowi siedzieli na ławce bez butów, które były ustawione przed nimi w rządku. Przy boisku kręcił się jeden z tureckich współpracowników Bekdasa. Nagle pod koniec pierwszej połowy złapał za pierwszego z brzegu buta, zbliżył go do twarzy, po czym coś wymamrotał i napluł do środka. Dariusz Fornalak, który zorientował się, że to jego but, wyszarpał go Turkowi. Ten się oburzył, zrobiło się zamieszanie. Do akcji musiał wkroczyć tłumacz, wyjaśniając, że to specjalny rytuał. Mężczyzna był przekonany o swojej wielkiej mocy, dzięki której po napluciu do obuwia jego właściciel rozegra rewelacyjne spotkanie. – Kiedy to usłyszeliśmy, wszyscy złapaliśmy za swoje korki i nie spuszczaliśmy ich z oczu – śmieje się Bednarz.
Komentarze w serwisie www.PogonSportNet.pl zamieszczane przez jego użytkowników są ich prywatną opinią. Serwis nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Jeśli jednak administratorzy dostrzegą naruszanie dóbr osobistych, zmuszeni będą do usunięcia komentarza, a w przypadku powtarzania się sytuacji, zablokowania konta użytkownika.
Trwa ładowanie komentarzy...